literature

Szlus

Deviation Actions

Spawacz's avatar
By
Published:
930 Views

Literature Text

***

Wskazówki bardzo leniwie przesuwały się po tarczy prawie nowego, zegarka, wiszącego na ścianie w sklepie. Obok niego, zawieszony był także stary zegarek, z kukułką, ale nie działał. Sam kukający ptak, wisiał na zdezelowanej sprężynie, i bujał się na wietrze. Okna były nieszczelne i przeciąg hulał pomiędzy ścianami a świecącymi pustką pułkami. Jadźka siedziała na taborecie za ladą, na ladę składały się, właściwie, cztery, przyniesione ze starej szkoły, biurka, obite starą wytartą ceratą. Sklepowa miała na sobie fartuch, założony na kurtkę. Na głowie zaś, moherowy beret.
W sklepie, od wyjścia Romka i Ciotki, nic się nie działo. Muchy, które powinny wyzdychać kilka miesięcy temu, latały leniwie, bzycząc przy tym dość głośno. Sklepowa, wstała i zawiesiła przy lampie, stary lep na muchy, który wyjęła wcześniej z szuflady. Przymocowała go tam gdzie zwykle i tak sobie stała, jak ta krowa na pastwisku. Chyba się zamyśliła, choć ciężko jednoznacznie stwierdzić. Po chwili zaczęła odklejać z lepu, stare, zdechłe już muchy. Ot taki nawyk, wszystko musi być schludne. U Jadźki taki nawyk nie przejawiał się nazbyt często, wystarczyło rozejrzeć się dookoła po sklepie, żeby to stwierdzić.
Gdy odkleiła, szesnaście much, a z siedemnastą nie mogła sobie poradzić, bo miała za grube palce, wyjęła z bocznej kieszeni fartucha paczkę Popularnych, i wyciągnęła jednego, zgniecionego papierosa. Podeszła do szafki, na której leżał chleb, ocet, zeszyty szkolne i zapałki. Podniosła jedno pudełko, wyjęła zapałkę i z wrodzoną sobie gracją, odpaliła ją od draski. Przypaliła peta i usiadła z powrotem na taborecie. Oparła się wygodnie, plecami o ścianę, włączyła radio. Leciały właśnie wiadomości lokalne. Kolejny wypadek autokaru, tym razem  z emerytami, którzy jechali na pielgrzymkę, pod Wółką Hyroniecką. Ukraińcy znowu wodę w Bugu zapaskudzili, to i na Pilice przejdzie. Jakaś tam krowia wścieklizna, czy inne choróbsko, buraków nie skupują no i coroczny odpust w Mrzygłodach. Czyli nic nowego, świat się nie zmienił. Codziennie, od miesięcy te same informacje. Jadźka wstała, ćmiąc cygaretę. Zatarła ręce z zimna. Palce jej zgrabiały, pomimo rękawiczek. Pewinie dlatego, że kiedyś stwierdziła, że rękawiczki pozbawione palców są praktyczniejsze, jak się jednak okazuje, niekoniecznie. Co praktycznego w przemarzniętych  palcach?
- Przypizguje. -stwierdziła i pociągnęła nosem, głośno. Bardzo głośno.
W tej samej chwili, do sklepu wpadł Kacper, syn Albercika. Gówniarz - siedmiu lat nawet nie miał. Ładne dziecko, ale trochę brudne.
-Dobly.
-Ooo, a kto tu do Jadzi przyszedł? Kacperek. Czego chcesz złocieńki? Może lizaczka..?
Kacper na samą myśl o lizaku, stanął jak słup telegraficzny który widział w Radomiu. Przypomniał sobie ten dzień, kiedy jadł lizaka. To był piękny dzień... a lizak był bardzo smaczny.
- A ma pani te lysaki?
- A mam, dziś do sklepu razem z winem przywieźli.
- A Duso?
-  Wiadomo, cały taki kartonik.- Jadźka chwyciła pudełko, leżące na ladzie i potrząsnęła nim, tak, żeby młody zobaczył ich ogrom. Przestraszone muchy poderwały się z lizaków i uciekły w panice.
- O ja...
- Hehe, chcesz jednego?
- A ile kostujom? - Kacper, wybrał z kieszeni wszystkie drobniaki jakie dostał od mamy na zakupy. Wyciągnął w góry, swoje małe, brudne dłonie,  pełne pieniędzy.
- A co Ci mamusia kazała jeszcze nakupić?
- Dfa wina, chlep i kylokram monki.
- Hmm... zaraz przeliczymy i zobaczymy czy Ci starczy. - Sklepowa wzięła od malca drobniaki, położyła je na stole, i zaczęła przeliczać, robiąc przy tym skrzętne zapiski na papierze, w który zawija mięso. Kacper patrzył w tej chwili na Jadźke wielkimi wybałuszonymi oczętami, jak na obrazek przenajświętszej panienki, albo tak jak wtedy gdy przez przypadek podpatrzył to co wyprawia jego pies z suką Kobiałkowicza.
- Iii? - zapytał nieśmiało
- Chwila.... Siedem dziewięćdziesiąt... - resztę liczyła już za cicho, by usłyszeć.
Kacper cały czas, zerkał tylko i wyłącznie na swoje pieniądze, które Jadźka liczyła już trzeci raz. Był tak zapatrzony w to co robiła, że nie zauważył kiedy do sklepu weszła Piskorska.
- Dobry.
- Dobry, dobry.... kurwa, siedem osiemdziesiąt... Słuchaj Kacperku, na winka, chlebuś i mączkę Ci starczy, a na lizak niestety nie...
Do Kacpra, wiadomość doszła z opóźnieniem, łzy napłynęły mu do oczu. Już był przekonany że starczy pieniędzy, ale mama najwyraźniej dała odliczone. Z niemocy, otworzył usta, a strużka łez, pociekła po jego brudnej twarzy jak mleko które wylało się z cebrzyka i cieknie po gnojówce.
- No, no, no... taki duży chłopak, a płacze, kto to widział. No, już, ni chlipamy. Kacperku, słyszysz? No chodź do Jadźki...
Podszedł pomału, z opuszczoną głową, starając się nie płakać. Wytarł łzy, o rękaw kurteczki.
- Dostaniesz od Jadzi, lizaczka, jak jej dasz ładnie buziaczka.
Oczy Kacpra, znów przybrały, nieziemskie rozmiary, a na twarzy pojawiło się coś co przypominało uśmiech... ale nie do końca, bo jak tu się cieszyć, jak trzeba babę pocałować, na dodatek taką z wielką brodawką na policzku. Jednak myśl o lizaku była o wiele przyjemniejsza. Podszedł więc bliżej, na odległość swojego, wyciągniętego ramienia. Jadźka przygarnęła go do siebie, a Kacper dał jej buzi w policzek z partyzanta. Szybko i bezboleśnie.
- Haha, mały urwisie, bierz i leć do domu, tu w siatce masz zakupy dla mamy.
Chłopczyk, odpakował lizaka a papierek, schował do kieszeni na pamiątkę. Chwycił siatkę z zakupami i wybiegł ze sklepu, krzycząc.
-...widzenia.
-Śliczne dziecko, prawda? - odezwała się stojąca do tej pory cicho Piskorska.
-Oo, dzień dobry. Tak, bardzo ładny pędrak z niego. Coś podać?
- Tak wino...
- Białe czy czerwone? - Jak na sklepową w takiej mieścinie był to szczyt kurtuazji.
- Hm... do obiadu to chyba lepiej, czerwone.
- No... Sądzę, że czerwone nada się świetnie. A jakie?
- Ja wiem... O widzę, że dostawa była i dużo nowych jest.
- Zgadza się. Polecam „Tajfuna” lub „"Jabłuszko sandomierskie”, doskonały smak, a po za tym nowość na rynku...
- A drogie?
- Trochę droższe...
- Hm... a zaszalejemy! Proszę ten Tajfun, Jabłuszko i Arizonke jak zawsze, dla męża.
- Mhm...- Jadźka wyjęła wino z pierwszej skrzynki i ustawiła na stole trzy, lśniące butelczyny. - Coś jeszcze?
- Tak, tak... Keczap, chleb...
- Może masło, też dowieźli.
- A daj. I tych lizaków daj trzech, bachory się ucieszą.
- O proszę, jaka Pani rozrzutna dziś, zasiłeczek przyszedł? Czy może w loteryji jakiej sie poszczęściło?
- Aj tam, głupoty Jadzia gada. Cielaka sprzedalim!
- Tego czarnego?
- Tego samego właśnie, i  pieniondze som.
-  No proszę. Coś po za tym?
- Tak, ocet daj, i żarówkę jedną. I to wszystko.
Jadzia, nachyliła się nad swoimi obliczeniami. Pośliniła końcówkę ołówka i zaczęła bazgrać, coś co pomagało jej w liczeniu a nie były to cyfry które zna się ze szkoły. Piskorska rozejrzała się po sklepie, szczególną uwagę zwróciła na lep na muchy. Tak samo jak Jadźka zaczęła odrywać robactwo.
- Jadziu dolicz tam jeszcze taki jeden lep, bo u mnie też muchów, a muchów.
Sklepowa nie była zadowolona, że klient tak sobie zmienia zdanie kiedy chce, że dokupuje, jak tu już liczenie należności się zaczęło.
- Ładny macie ten nowy zegarek...
- Mhm... nie na sprzedaż.
- A gdzież tam, tak tylko mówie, że ładny. Jadziu, jeśli możesz to dopisz do rachuneczku zapałki i sól, bo sobie przypomniałam, że miałam kupić.
-Eh... dobrze. - Jadzia uznała, że nie lubi Piskorskiej i nie dziwiła się babom ze wsi, że ją obgadują na wszystkie strony. Niby porządna baba, ale upierdliwa, jak wesz na dupie.
Wskazówki przesuwały się leniwie, a czas mijał.
- Dwadzieścia trzy, czterdzieści.
- Drożyzna...
- Takie życie, prawa rynku
- Co też, Jadzia powie.
- Ano, w radju mówili.
- Co mówili?
- No o tym rynku prawie.
- I Jadzia rozumie co oni tam mówią?
- Uczę się dopiero...
- Ucz się ucz, mi w szkole mówili żeby się uczyć... kto wie, może jakbym ich posłuchała... No nic, na wspomnienia się zebrało, a na mnie już czas, do wiedzenia.- wyszła.
- Do widzenia
Jadźka usiadła na taborecie.

***

- He, a co ty Jadźka taka zajęta, że klienterji nie widzisz? Co bazgrzesz, he? - Niski męski, głos, dobiegał z uchylonych drzwi sklepu.
- O, przepraszam najmocniej, panie Mikołaju. Nie zauważyłam. A to? Ot, krzyżóweczka.
- No dobra, nie gadajmy po próżnicy, tylko Byczka podaj. Dwa znaczy. Musimy co ze Stasikiem opróżnić, bo tak dziwnie z rańca o suchej mordzie.
- Już, już. Proszę.
Mikołaj, mężczyzna pasujący do archetypu Świętego Mikołaja, niemal doskonale, gdyby nie drobne defekty. Wzrok miał mętny, po za tym, bokserski, zawsze czerwony nos i tylko jedną   brew, nad lewym okiem. Oprócz tego, brakowało mu, kilku zębów na przedzie perlistego uśmiechu, reszta była koloru, dorodnego, obranego ze skóry kartofla. Takiego jak te z pola Generała – on zawsze miał najdorodniejsze ziemniaki.
Może jednak ktoś w taki właśnie sposób wyobraża sobie Świętego Mikołaja, który przychodzi do dzieci w nocy i zostawia prezenty w butach, a jak za bardzo śmierdzą to pod poduszką? Może, ale nie tutaj. W Wasylowie, od tak zwanej, brudnej roboty, czyli drobne włamania i temu podobne, jest nijaki Dziad Mróz.
Mężczyzna tymczasem sięgnął do kieszeni, i wyciągnął odliczoną należność. Przesypał drobne do rąk sklepowej i przyjął od niej wino. Czysty, podręcznikowy wręcz, handel wymienny. Jedną butelkę wsadził do kieszeni starej zielonkawej, kurtki robotniczej, drugą odgwintował o jeszcze istniejące zęby. Plastikowy korek, poturlał się po lepkiej od niejednego rozlanego wina, podłodze i wpadł pod którąś z szafek, stojących przy ścianie, koło okna. Okno było pęknięte.
- Ładną mamy pogodę, co nie? - Zagadnął spokojnie, po czym opróżnił jednym łykiem, dość znaczną ilość trunku znajdującego się w butelce. Patrzył na pęknięte okno, nie na sklepową.
- Czy ja wiem...? Taka jakaś mokra...
- Ano.
Rozmowa nie kleiła się za bardzo. Nikt nie próbował na siłę podtrzymywać jej dalej. Mikołaj coraz bardziej zbliżał się do dna butelki i jego ulubionych kryształków siarki. Mikołaj gdzieś kiedyś zasłyszał, pewnie w radiu, albo od jakiegoś mądrzejszego, starszego znaczy kolegi, że pierwiastki odgrywają bardzo ważną rolę w organizmie człowieka, dlatego trzeba pić wino i jeść siarkę.
- Ta... - Mężczyzna, spuścił wzrok ,ze sklejonej plastrem, rysy na szybie i pomału odwrócił głowę w stronę sklepowej. - No to może by tak Jadzi w tej krzyżóweczcce pomóc?
- O, pomysł przedni. Bo mam problem z kilkoma takimi. Hasłami...
- Hehe, no to dawaj. Swojego czasu lubiłem krzyżówki, jak je w „Rolniku” drukowali. To były krzyżówki...

***

- Co też Jadźka powie! Normalnie to bym nie uwierzył!
- Nu..ale jak Boha tocham!
- To człowiek nawet nie wie, co się po sąsiednich wsiach dzieje... Podaj no jeszcze jedno winko, co maleńka?
Jadzia z trudem wstała z taboretu. Oparła się zapobiegawczo, o podrapaną ścianę. Czknęła i ruszyła chwiejnym krokiem w stronę leżących na ziemi, transporterów z winem, które przywieźli w tym tygodniu.
Chwyciła, za szyjki, dwie butelki. Wykonała z nimi dwa, piekielnie trudne, piruety na jednej nodze, po czym odstawiła w bezpieczne miejsce, to znaczy na ladę koło Mikołaja. Mężczyzna odkorkował pierwszą szklaną butelkę i przyłożył gwint do ust. Pociągnął solidnego łyka siarczystego wina. Jadzia w tym czasie schyliła się po chleb który przed chwilą strąciła na ziemię.
- Co ty tam sie Jadzia? Po podłodze sie czołgasz? Fikoły jakieś z butelkami czynisz... Napij sie ze mną, a chyżo! Hehe...
-Jusz, juhsz... Panie Michołaju tyko chlebuś podniesem. Bo...bo...mi sie z pułczki spierd... spadł.
- No, no. Zaraz to nie bedzie czego z butli spijać.
Jadzia wyłoniła się zza lady, a w ręce trzymała pięknie wypieczony bochen chleba z tutejszej piekarni. Otarła go z kurzu rąbkiem służbowego fartucha i odstawiła na miejsce, tuż obok innego pieczywa i kilku koszuli flanelowych.
- Widzę, z chlebem już się Jadzia uporała. To co, teraz Jadzia se pociągnie! Zdróweńko maleńka. - Nie było to najtrafniejsze określenie, gdyż sklepowa należała do kobiet o konkretnej postawie i solidnych gabarytach.
Kobieta, stojąca całymi dniami za ladą, lub w jej najbliższych okolicach, pociągnęła sobie zdrowo. Po ilości jaką wchłonęła, poznać było łatwo, że w jej żyłach płynie czysta słowiańska krew. Odstawiła butelczynę od ust i czknęła po pijacku. U Mikołaj wzbudziło, to szczery, rubaszny śmiech. W tejże samej chwili, drzwi sklepu otworzyły się z wielkim hukiem, wprawiając w ruch kilka butelek na półkach sklepu. Żarówka zakołysała się na kablu. Do środka z impetem, wpadła najpierw wyprostowana noga , która przed chwilą pchnęła jedne z najczęściej otwieranych w Wasylowie drzwi, a za nią wtoczyła się do pomieszczenia już cała postać. Można by powiedzieć, że z okrzykiem na ustach.
- Kurwa! Mikołaj, psiekrwie, co ty odpierdalasz? Ile ja mam na Ciebie i wińsko czekać, co? Mózg Ci całkowicie spurwiał?
Mikołaj Spojrzał przyjaźnie, na swojego kompana. Staśka Kozłowiskiego który wbiegł do sklepu, mokry od stóp - jeździeckich, wysokich butów, do głowy -  uwieńczonej kozackim osełdcem.
- Kozak, spokojnie. Napij się chłopie, bo unosisz się nazbyt, nie potrzebnie wcale.  Mikołaj prześwidrował Kozłowskiego, nieco już zmętniałym wzrokiem. Uśmiechnął się przyjaźnie kącikiem ust, lewą ręką poklepał się po wypukłym brzuszysku, zasłoniętym przez, brudny i podarty, szary sweterek w zielone pasy, a drugą, w której trzymał wino, wyciągnął w stronę zziajanego towarzysza. Na twarz Staśka wstąpiło coś co mogło być uśmiechem. Oczy od razu zaiskrzyły się jak żarzące węgle, odmuchiwane przez, kogoś ze sporą zawartością promili w wydychanym powietrzu. Z tym właśnie błyskiem w oku, ruszył, w kierunku zawieszonej w powietrzu butelki, wyprostowany, szybkim krokiem. Chwycił wymienne szkło, którego wartość jest szacowana we wszystkich sklepach na siedemdziesiąt groszy, zacisnął na nim mocno swe silne palce, i wyrwał ze stalowego uchwytu Mikołaja.
Przyłożył do ust, zieloną, połyskującą butelkę. Kątem oka dostrzegł, znajome barwy, na etykiecie, których nie umiał nazwać. W końcu nadszedł, długo wyczekiwany moment, wino musnęło jego usta, następnie gardło, potem przeleciało przez przepalony przełyk, prosto do owrzodzonego, niezłomnego żołądka, który jest zagadką dla współczesnej medycyny. Stasiek czuł jakby unosił się nad ziemią. W trzy sekundy wyzerował poziomice butelki. Odstawił ją, na ziemie, obok innych.
- Nu!
- Heh.
- Szlus! Bier wino i jedziemy, robota czeka, a ty tu amorami się zajmujesz. Jadzia poda to co zwykle.
Jadzia niestety nie była do końca świadoma, o co prosi ją Stasik. Kozłowski. Kozak, zauważając całą sytuację, a był już dziś solidnie zdenerwowany, miał ochotę kobietę przyprowadzić do porządku jednym solidnym, wymierzonym ciosem w żuchwę albo skroń, ale odpuścił sobie. Przeszedł za ladę, sam zapakował wina do dużego parcianego worka i zarzucił go na plecy, w zeszycie koło zdezelowanej wagi, zapisał ile wziął i że należność przyniesie za trzy dni. Klepnął Mikołaja w ramię, lecz nie poskutkowało, ten wciąż wpatrzony był w Jadźkę, więc kopnął go w rzyć, tym samym ubłoconym butem, którym potraktował drzwi. Na  zimowej kurtce Mikołaja, zawitał piękny odcisk podeszwy umodelowany z gliny i błota.
- Do widzenia Jadziuniu!
- Szlus, bo się wyrzygam z niesmaku! Idziemy, ruszaj no dupę Mikołaj. - Kozłowski, wypchnął silną ręką, towarzysza, za drzwi. Sam obrócił się w framudze, spojrzał na sklepową i parszywie uśmiechnął się w myślach. Przeszedł przez próg i zobaczył Mikołaja leżącego twarzą w błocie przed schodkami do sklepu. Zaklął pod nosem po ukraińsku, zeskoczył z podwyższenie i wylądował koło kolegi. Ominął go jednak, nie rzucił na niego nawet spojrzenia. Podszedł tylko do swojego konia zaparkowanego przed sklepem, zarzucił wór z winem na grzbiet klaczy i przywiązał jakimś sprytnym sposobem do siodła. Poklepał konia czule po boku, podszedł do belki i odwiązał prowizoryczną, uprząż, wykonaną ze średniej grubości liny. Odwiązał także klacz Mikołaja. Obrócił się na obcasie. Obiema dłońmi przejechał po wilgotnych grzbietach, wspaniale zbudowanych wierzchowców. Gładził ich umięśnione ciała przez chwilę, zapatrując się w słońce, które chyba po raz pierwszy w tym tygodniu, na chwile wyłoniło się zza zbitych chmur. Patrzył tak, dopóki znów nie zniknęło za ciemnymi obłokami, gęstymi jak unoszący się papierosowy dym w „Wyrwigroszu”, późnymi zimowymi wieczorami, gdy okna są już zabite deskami.
- Mikołaju... raczyłbyś ruszyć rzyć i wstać z tego błota, co? - Stasik, mówiąc to patrzył w jakiś odległy punkt na horyzoncie.
Lecz Mikołaj nie raczył. Jęknął coś tylko, i plasnął dłonią o błoto. Staszek, za to spuścił  wzrok z odległego punktu i powolnym krokiem, odszedł od koni, do oblepionego błotem, starszego o cztery i pół roku kompana, w zielonkawej, zimowej kurtce. Nie cackał się, tylko bez namysłu, potraktował go charakterystycznym dla siebie sposobem, wykorzystywanym w najrozmaitszych sytuacjach, ratującym mu niejednokrotnie życie. Kopnął go bok, brudnym od błota, jeździeckim butem. Mikołaj złapał się za miejsce w którym za kilka chwil, pojawi się solidny siniak, albo krwiak.
- Gówniarzu...!
- Wstawaj, dziadku i nie marudź.
- Ja Ci dam dziadka... - Mikołaj dzielnie walczył z grawitacją. Lecz uporał się, mimo utrudniającej wszystko, mokrej brei, w której leżał, a która teraz zdobiła także jego twarz, siwe włosy, spodnie no i kurtkę. Wstał, na równe nogi, spojrzał na swoje ubrudzone dłonie z lekkim zażenowanie. Wytarł je o i tak brudne spodnie.
-  Dobrze, Mikołaju, musimy jechać.
- Tak, tak... a konie? Aha... no dobra.
Staszek, poczochrał się po rozwianym osełdcu, przykucnął w miejscu gdzie przed chwilą leżał Mikołaj i popatrzył na przyjaciela, który podszedł do swojej solidnie zbudowanej, zimnokrwistej klaczy. Próbował na nią wejść. Ale miał duże kłopoty, tak samo jak ze wstaniem z ziemi. Jego klacz, w przeciwieństwie do klaczy Kozłowskiego nie miała ani siodła, ani niczego innego co mogłoby posłużyć za pomoc, we wskoczeniu na grzbiet. Kozak chwilę potem znalazł się na grzbiecie swojego wierzchowca i z siodła obserwował dalej poczynania swojego kompana, który w śmieszny, kaleki wręcz sposób starał się zarzuć nogę i wdrapać się na konia. Stasiek, że był trochę sadystą, wolał napawać się niepowodzeniem swojego kolegi, pomimo tego, że to jemu zależało na czasie.
- A Ty, co się tak gapisz? Pomógłbyś!
Staszek, spiął konia, niewielkimi, starymi, ostrogami. I podjechał od drugiej strony, do Mikołaja. Jednak nie zwracał teraz na niego uwagi. Zajęło ją w tej chwili coś innego, coś co zauważył. A może bardziej, kogoś. Trzydzieści metrów dalej, na wprost niego, po drodze biegła, bosa, poczochrana i porozpinana dziewczyna. Co chwile, poprawiała, fragment swojego ubioru który co chwilę odsłaniał coraz to nowe części jej ciała. Na chwilę spuścił z niej oko, by zobaczyć jak Mikołaj sobie radzi. Nie dawał rady. Chwytał się grzywy konia i starał podciągnąć, lecz jedynym tego skutkiem był ból, jaki sprawiał zwierzęciu. Kozak, mimo, że sadystą był, czego nigdy nie ukrywał, na krzywdę zwierzęcą zawsze był wyczulony. Chwycił Mikołaja solidnie za kołnierz i uniósł lekko do góry, tak by dalej dał sobie rade sam. Poskutkowało. W końcu znalazł, się tam gdzie usilnie próbował się dostać, przez ostatnie kilka minut.
- Wielkie dzięki za pomoc, kurwa! - pierwszą część zdania wypowiedziana była z nieukrywaną ironia druga natomiast ze złością.
- Nie ma za co. Patrz.
- He he, co?
- Patrz.
- Gdzie?
- Tam.
- Yhym... kto to?
-  Jakubowa chyba...
- Ale, że stara?- Ni, córa. Na pewno.
- A co ona tak... rozpięta, keh khe.
- Heh, nie wiem, się spytamy jak dobiegnie.
Dziewczyna, biegła wciąż, w ich kierunku, po drodze, przytrzymując własną garderobę i ocierając łzy z twarzy. Cała była brudna, nogi miała pokrwawione a we włosach, listowie. Typowo leśne. Gdy dostrzegła dwóch konnych, spłoszyła się nieco i natychmiast odwróciła wzrok.
- A coś ty Tyśka, licho w lesie zobaczyła? Czy tatko z chłopem przyłapał, he he, co?
Córka Jakuba rozpłakała się mocniej  i pobiegła dalej. W bardzo żałośnie wyglądającym truchcie.
- Pf, też ją Jakub wychował, nie ma co! Ha ha! - Kozłowski, zaśmiał się perliści na szczycie swojej klaczy. Spiął ją i ruszył kłusem w stronę z której przybiegła dziewczyna. Obrócił się w siodle i krzyknął za sobą.
– Dajesz Mikołaj, jedziem!

***

Kacperek, machając siatką z zakupami, szedł raźno przez rozpływającą się w deszczu, wieś i rozkoszował się smakiem pomarańczowego lizaka. Zbliżał się już do swojego domu. Skręcił w prawo za  Kobiałkowiczem i zobaczył swoich kolegów bawiących się na ulicy w wyścigi na taczce. Oni tez go zauważyli. Na odwrót było już za późno.
- Ej, Kajsper! So tam masz, e? - spytał jeden z bliźniaków. Nikt ich nie rozróżniał, rodzice też mieli z tym problemy.
- Nis... - Kacper podejrzewał, że tak będzie. W tej chwili starał się już tylko upchnąć lizaka, jak  tylko daleko potrafił. Wystający, biały patyczek, starał się zakryć dłońmi. Jednak nie umknął on uwadze, czujnych kolegów.
- Kurwa, Kajsper... co tam masz?!
- Weź poka...
Szczęśliwy do niedawna, posiadacz lizaka, usilnie zaprzeczał wszystkiemu, energicznym potrząsaniem głowy.
- Nie kcesz po dobroci, no to Cie obijemy... Chłopaki, brać go!
- Szekajcie, pofiem wam... szystko. - Kacper już niejednokrotnie dostał od nich solidny łomot, wolał więc, zapobiegawczo, jakoś zaradzić kolejnym siniakom.
- No dobra... byle szybko, albo wpierdol. - tym razem, odezwał się Damian, najstarszy.
- No to... mam od tej... no... Se sklepu.
- Jadźki?
- No... ale... jom czeba pocałować...
- Co?!
- No... Każe siem całować, a potem daje lysaka.
- Fuuu...
- No... - przyznał racje Kacper.
- Żeś jom pocałował?
- Yhy...
- I masz llizaka?
- No! - Kacper uśmiechnął się promieniście.
- No dobra chłopaki, poświęcimy sie dla sprawy. Wsiadać na taczkę i jedziemy...
- Ale...
- Nie marudź Rafał, raz suke pocałujesz, a lyzaka dostaniesz... Ty, Kajsper... a weź pokaż czy smaczny ten twój lizak?
Kacper, nie umiał odmówić, najstrszemu, Damianowi. Był dla niego pewnego rodzaju autorytetem, był najsilniejszy, kiblował w szkole najdłużej. Bił się dobrze, widział siostre nago i znał ciekawe historie. Wyjął więc Kacper, lizaka z ust i podał go koledze. Damian wziął go od młodego i pojechał na taczce z innymi do sklepu. Kacper więcej nie zobaczył juz swojego lizaka. Pomarańczowego. Został mu po nim tylko kolorowy papierek i wspomnienia...
Kolejny fragment... casci jaka w przyszlosci bedzie opowiadanie pt: "Jak ja kurwa, kocham to miasteczko" ...
Bez pomyslu na tytlu, bo jest to nie znaczacy, niewplywajacy na fabue fragment.

Hm... No... czytac nie znichecac sie iloscia... jezli nie wyrabiacie, to na raty (ale nie polecam)...

Czekam na wszelkiego rodzaju opinie, bo na nich mi zalezy.
Czytac!
© 2005 - 2024 Spawacz
Comments37
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Santa-Evita's avatar
Fajne. Jadzia rządzi. Tylko długie trochę. I troszkę niespójne. Ale generalnie niezłe.